Dron za 20 tys., rakieta za 2 mln – czy otworzyć rynek zbrojeniowy dla wszystkich?

Spis treści

    Ostatni incydent z rosyjskimi dronami naruszającymi polską przestrzeń powietrzną wywołał burzliwą dyskusję. Tania latająca prowokacja kontra drogi pocisk obronny – to zestawienie działa na wyobraźnię. Eksperci wyliczyli, że dron‐wabik z plastiku i styropianu kosztuje zaledwie ok. 10-20 tys. dolarów, podczas gdy rakieta AIM-120 AMRAAM użyta do jego zestrzelenia może kosztować 2-2,5 mln dolarów. Trudno o dosadniejszy przykład strzelania „z armaty do wróbla. Nic dziwnego, że pojawiły się głosy wzywające do otwarcia rynku zbrojeniowego, by dopuścić do niego więcej firm – rzekomo celem obniżenia kosztów i przyspieszenia rozwoju tańszych technologii obronnych. Brzmi kusząco? Być może na pierwszy rzut oka. W praktyce jednak obronność to nie piaskownica, do której można wbiec prosto z ulicy. Dlaczego pomysł szerokiego wpuszczenia nowych graczy do sektora obronnego budzi poważne obawy? Oto kluczowe powody.

    Otwarcie rynku obronnego

    Bezpieczeństwo państwa to nie eksperyment

    Pierwszym i najważniejszym powodem jest bezpieczeństwo państwa. Systemy wojskowe operują na newralgicznych danych i infrastrukturze, od których zależy życie ludzi i suwerenność państwa. Wyciek danych, sabotaż czy ukryta luka w oprogramowaniu mogą mieć katastrofalne skutki – dlatego dostęp do projektów obronnych jest ściśle reglamentowany. Polskie prawo wymaga, by każda firma chcąca produkować lub choćby obracać technologiami wojskowymi posiadała koncesję MSWiA. To nie biurokratyczna fanaberia, tylko filtr bezpieczeństwa: państwo musi wiedzieć, kto i na jakich zasadach ma dostęp do wrażliwych rozwiązań. Podobnie jest z dostępem do informacji niejawnych – konieczne są poświadczenia bezpieczeństwa dla firmy i kluczowych pracowników. Bez tego ani rusz, bo projekty wojskowe często zahaczają o tajemnice państwowe. W praktyce spełnienie tych wymogów to bardzo wysoki próg wejścia. Niewiele firm IT w Polsce w ogóle dysponuje takimi uprawnieniami – Transition Technologies MS (TTMS) podkreśla, że należy do nielicznych polskich spółek mających odpowiednie koncesje, certyfikaty (np. NATO Secret) oraz specjalistów z dostępem do pracy przy projektach obronnych. Innymi słowy, nie każdy zdolny startupowiec z laptopem może jutro zacząć pisać kod dla wojska, bo najpierw trzeba zdobyć zaufanie państwa udokumentowane formalnymi certyfikatami.

    Wojskowe technologie muszą być niezawodne

    Drugi powód to niezawodność i jakość technologii. W sektorze obronnym nie ma miejsca na zasadę „move fast and break things”, tak popularną w świecie cywilnych startupów. Oprogramowanie dla wojska musi działać zawsze i wszędzie, nawet w warunkach bojowych, zakłóceń czy cyberataku. Błąd, zawieszenie się systemu czy podatność na hackera – rzeczy, które w komercyjnej aplikacji oznaczają co najwyżej złą recenzję użytkownika – na polu walki mogą kosztować życie. Dlatego wymagane są najwyższe standardy jakości (np. normy NATO AQAP) i bezpieczeństwa informacji (np. ISO 27001) już na etapie produkcji oprogramowania. Projektując systemy dowodzenia czy łączności, trzeba spełnić rygorystyczne normy odporności na awarie sprzętu, utratę łączności, próby zakłócania – a to oznacza niszowe kompetencje i specjalistyczną wiedzę domenową. Trzeba znać standardy NATO (STANAG), procedury wojskowe, umieć integrować oprogramowanie z hardwarem militarnym. Żeby zdobyć takie doświadczenie, firmy latami uczestniczą w mniejszych projektach, szkoleniach, współpracują z wojskiem. Wejście „z ulicy” i złożenie oferty „zrobimy Wam apkę antydronową tanio i szybko” raczej nie przejdzie, jeśli nie wykażemy, że nasz produkt sprosta wojskowym realiom. Jednostkowy koszt drona to nie wszystko – ważniejsza jest pewność, że system obronny zadziała wtedy, gdy naprawdę będzie to kwestia życia i śmierci.

    Kontrola nad technologią i łańcuchem dostaw

    Inny aspekt to kontrola państwa nad technologią wojskową. Uzbrojenie i dedykowane systemy IT dla armii nie mogą trafiać w niepowołane ręce – ani w fazie produkcji, ani w fazie użytkowania. Stąd koncesje i zezwolenia także pełnią rolę „filtra bezpieczeństwa”, które ma wychwycić podmioty potencjalnie niepożądane (choćby powiązane z wrogimi kapitałami czy służbami). Państwo musi mieć też pewność co do łańcucha dostaw: jeżeli jakaś firma dostarcza kluczowy komponent systemu obronnego, trzeba wiedzieć, skąd on pochodzi, czy nie ma w nim np. chipów z nieznanym firmware, czy kod nie zawiera ukrytych mechanizmów dostępowych. W dużej mierze właśnie duże, doświadczone firmy zbrojeniowe dają tę gwarancję kontroli – mają zweryfikowanych podwykonawców i procedury audytu. Dlatego otwarcie rynku zbrojeniowego na „każdego chętnego” bez filtrowania byłoby igraniem z ogniem. W dobie wojny hybrydowej wróg chętnie wykorzystałby luki i naiwność – np. podsuwając pozornie atrakcyjną technologię z „wkładką” wywiadowczą. Tu nie chodzi o sztuczne faworyzowanie obecnych graczy, ale o to, by każdy nowy gracz przeszedł surową weryfikację zanim dostanie dostęp do newralgicznych projektów.

    Odpowiedzialność i ciągłość zamiast chwilowych oszczędności

    Głosząc apele o dopuszczenie do zbrojeniówki wielu nowych podmiotów, często akcentuje się konkurencję cenową („będzie taniej”) i świeże pomysły („startupy nas zbawią”). Jednak mało mówi się o ryzykach biznesowych. Projekty obronne ciągną się latami, wymagają ciągłego wsparcia, aktualizacji i serwisu przez dekady. Dlatego zamawiający – MON czy Agencja Uzbrojenia – wymagają od dostawców stabilności finansowej i organizacyjnej. Firma-wydmuszka, która dziś jest, jutro zniknie albo popadnie w konflikt właścicielski, to ostatnie czego potrzebuje armia w środku programu zbrojeniowego. Referencje z podobnych realizacji, doświadczony zespół, bufor finansowy na długie miesiące bez przychodu – to wszystko elementy oceny oferenta. Nowy gracz może i zaproponuje niższą cenę, ale czy udźwignie ciężar odpowiedzialności za krytyczny system, gdy pojawią się problemy? W kontraktach obronnych nie chodzi tylko o dostarczenie produktu, ale o zapewnienie, że przez cały cykl życia będzie on działał. A to oznacza lata współpracy, serwisów, aktualizacji – słowem, długoterminowe zobowiązanie. Duzi, sprawdzeni integratorzy nieprzypadkowo dominują w przetargach: biorą na siebie ryzyko i odpowiedzialność, często w konsorcjach. Zresztą dla mniejszych firm IT istnieje droga pośredniawejście w rolę podwykonawcy u większego wykonawcy z koncesją. Taki model partnerski działa np. w TTMS, które zdobywało zlecenia w sektorze obronnym współpracując z większymi podmiotami w ramach konsorcjów, łącząc kompetencje kilku firm. Dzięki temu państwo otrzymuje innowacje od mniejszych graczy, ale w ramach nadzoru i odpowiedzialności większego partnera. To bezpieczniejsza formuła niż wpuszczanie na żywioł dziesiątek nowych dostawców bez doświadczenia.

    Zobowiązania sojusznicze i standardy międzynarodowe

    Na koniec warto pamiętać, że Polska nie działa w próżni, jeśli chodzi o obronność. Jako członek NATO i UE obowiązują nas wspólne standardy i procedury dotyczące sprzętu i oprogramowania wojskowego. Certyfikacje AQAP, kod NCAGE, normy interoperacyjności NATO – to nie są przeszkody tworzone przez polskich urzędników, tylko element szerszego systemu, w którym wspólnie z sojusznikami budujemy bezpieczeństwo. „Otwarcie rynku” nie może oznaczać obniżenia tych standardów, bo to uderzyłoby we wiarygodność Polski jako partnera w NATO. Zamiast tego realnie robi się co innego – upraszcza się procedury administracyjne, przyspiesza przetargi tam, gdzie to możliwe, ale bez naruszania fundamentów bezpieczeństwa. Przykładem jest choćby najnowsza specustawa obronna: przewiduje ona przyspieszenie kluczowych inwestycji wojskowych i możliwość zakupu dronów (oraz systemów do ich zwalczania) z pominięciem Prawa zamówień publicznychpod warunkiem pozytywnego przetestowania sprzętu przez armię i zgody MON. To pokazuje kierunek zmian: chcemy szybciej pozyskiwać nowe technologie, zwłaszcza w obszarach takich jak bezzałogowce, ale wciąż w kontrolowany sposób. Również na ostatnim Forum Polskiego Przemysłu Zbrojeniowego rządzący mówili nie o zniesieniu wymogów, lecz o deregulacji i uproszczeniu procedur, by małe i średnie firmy mogły łatwiej i szybciej wejść we współpracę z dużymi spółkami obronnymi. Kluczowe jest tu słowo „współpraca” – nikt poważny nie postuluje, by puścić start-upy wolno na poligon bez nadzoru. Chodzi o to, by skrócić ścieżkę biurokratyczną, ale nie obniżyć poprzeczki jakości i bezpieczeństwa.

    Wnioski: bezpieczeństwo kosztuje, ale niepewność kosztuje więcej

    Konfrontacja tanich dronów z drogimi rakietami unaocznia ekonomiczne wyzwania współczesnej wojny. Oczywiście, musimy szukać tańszych i sprytniejszych sposobów obrony – rozwijać własne drony przechwytujące, systemy zakłócające, broń laserową itp. I polski przemysł to robi, często właśnie we współpracy sektora publicznego z prywatnym. Jednak droga na skróty – poprzez masowe wpuszczenie do sektora obronnego firm bez doświadczenia i certyfikatów – byłaby ryzykowna. Bezpieczeństwo państwa z definicji kosztuje – nie tylko pieniądze, ale też czas i wysiłek, by spełnić wszystkie wymagania. Otwarcie rynku poprzez likwidację tych wymagań mogłoby przynieść pozorne oszczędności, ale realnie naraziłoby nas na dużo większe koszty, gdyby zawiodła jakość lub doszło do wycieku wrażliwych technologii. Lepiej więc mądrze usprawniać system – tak, by innowacyjne firmy miały łatwiejszą drogę do udziału w projektach wojskowych, lecz pod opieką doświadczonych partnerów i przy zachowaniu rygorów bezpieczeństwa. Jak mówi stare porzekadło: “śpiesz się powoli”. W obronności ta maksyma obowiązuje podwójnie – wdrażajmy nowinki szybko, ale bez pójścia na niebezpieczne kompromisy. W przeciwnym razie tanie drony przeciwnika mogą nas kiedyś kosztować znacznie więcej niż tylko drogie rakiety. Bezpieczniej jest trzymać się zasady, że w zbrojeniówce jakość, zaufanie i doświadczenie muszą pozostać na pierwszym miejscu – choćby kosztowały więcej.

    Aby dogłębniej przyjrzeć się wyzwaniom i barierom, z jakimi mierzą się firmy IT wchodzące do sektora obronnego, przeczytaj ten artykuł.

    Wiktor Janicki

    Transition Technologies MS świadczy usługi informatyczne terminowo, o wysokiej jakości i zgodnie z podpisaną umową. Polecamy firmę TTMS jako godnego zaufania i rzetelnego dostawcę usług IT oraz partnera wdrożeniowego Salesforce.

    Czytaj więcej
    Julien Guillot Schneider Electric

    TTMS od lat pomaga nam w zakresie konfiguracji i zarządzania urządzeniami zabezpieczającymi z wykorzystaniem różnych technologii. Ueługi świadczone przez TTMS są realizowane terminowo, i zgodnie z umową.

    Czytaj więcej

    Już dziś możemy pomóc Ci rosnąć

    Porozmawiajmy, jak możemy wesprzeć Twój biznes

    TTMC Contact person
    Monika Radomska

    Sales Manager